Wszystko na sprzedaż
Filmy o handlowcach przekonują, że handlowanie to sztuka, handlowcem trzeba się urodzić.
„W pogoni za szczęściem”, czyli pech jak kostki domina
Film (reż. Gabriele Muccino, 2006) od pierwszej do ostatniej minuty jest pieśnią pochwalną na cześć wytrwałości i uporu. Bo też Chris (Will Smith) nie ma innego wyjścia, jak być upartym do końca. Zamierzał zapracować na przyszłość żony, synka i własną jako komiwojażer sprzedający densytometry (rodzaj przenośnego rentgena), ale nie upewnił się, czy jest na nie popyt. Teraz od świtu biega po szpitalach i wysiaduje w poczekalniach różnych medycznych decydentów, najczęściej daremnie. Jego żona, pielęgniarka, bez końca bierze kolejne nadprogramowe dyżury. Też daremnie – toną w długach, a ich życie to niekończące się zaciskanie pasa, kłótnie o każdego dolara, wieczne wzajemne pretensje. Wreszcie – by obniżyć koszty – rozchodzą się.
Chris zostaje ze swoim pięciolatkiem i nowym pomysłem na życie: zostanie brokerem. Tyle że nie stanie się to ze środy na czwartek. Trzeba zaliczyć kurs, odbyć praktykę, zyskać licencję. Pytanie – kiedy? Między odprowadzaniem dziecka z przedszkola, bieganiem po szpitalach i użeraniem się z wierzycielami? A jednak Chris „spina się” i boksuje z losem, choć ten spycha go niżej i niżej: z mieszkania do motelu, z motelu na perony metra, z metra do przytułku, w dodatku serwuje mu drobne, wyjątkowo złośliwe fikołki. Chris jednak się zaparł, więcej: popadł w rodzaj stuporu, katatonii. Po prostu sunie do przodu, nie zważając na żadne okoliczności. Widz ma wrażenie, że gdyby przed bohaterem wyrósł mur, waliłby w niego głową tak długo, aż któryś by ustąpił. I zdarza się cud – w finale mur nieprzyjaznych okoliczności ustępuje. Chris zostaje brokerem. Jeszcze trochę tego stuporu i weźmie na losie odwet za wszystkie klęski.
„Ryzyko”, czyli 700 telefonów bez odkładania słuchawki
Seth (Giovanni Ribisi), chłopak, który stoi w centrum wydarzeń filmowych (reż. Ben Younger, 2000), doskonale zna amerykańskie przysłowie: „Ryby łowi się tam, gdzie są”, a wielką forsę zarabia się tam, gdzie jest jej dużo: w banku, na giełdzie. W tych miejscach jednak do posady jest stromo. Znacznie łatwiej zaczepić się w mało znanej firmie brokerskiej i sprzedawać akcje firm, o których mało kto słyszał, i takim klientom, którzy o rynku akcji pojęcie mają nikłe, ale chętnie podwoiliby uciułane grosze. Rzecz odbywa się tak, że szef rzuca hasło: „Sprzedajemy to i to”, a aspirant ma chwycić za słuchawkę i wykonać na zadany temat małą etiudę aktorską, za każdym razem inną, choć schemat pozostaje niezmienny. Najpierw klienta trzeba „rozgrzać”, zachęcić, zaświecić mu w oczy lawiną bogactwa, jaka na niego spłynie, o ile tylko posłucha życzliwej rady – żadnych nacisków czy nachalności, bo przecież taki quasi-broker nie sprzedaje cegły – on oferuje marzenia, horyzonty, perspektywy. Klientowi trzeba dać czas, żeby jego podświadomość popracowała, by wyrzut, że mógł kupić akcje, a nie zdecydował się w porę, zaczął go uwierać, odbierać mu sen. Do takiego „rozmiękczonego” dusigrosza dzwoni się ponownie po pewnym czasie i jest to już zupełnie inna rozmowa. Klient jest przygotowany. Trzeci telefon oznacza deal. Skąd wielkie pieniądze dla początkującego zaledwie brokera? Otóż biorą się one z wysokiego przelicznika: dobry broker co dnia wykonuje 700 telefonów. Jeśli nie odkłada słuchawki po każdym telefonie, zyskuje około ośmiu minut dziennie (na kolejne rozmowy). Jeżeli nie pije kawy, oszczędza jeszcze więcej czasu, bo przecież nie chodzi do łazienki. Zresztą od świtu słyszy pohukiwanie szefów: „Chcemy zwycięzców, a nie przeciętniaków pracujących od-do”. I jeszcze ten refren, że sukces zależy tylko od niego: „Sky is the limit!”. Zatem taki sprzedawca złudzeń wprawdzie na razie nie ma na benzynę, ale już widzi siebie za kierownicą porsche. Różnica między nim i samochodem jest taka, że samochód zawsze ma jakieś hamulce, a sprzedawca – nie ma prawie żadnych. Seth jednak nie przepadnie jak jego koledzy, którym agenci FBI zacisną kajdanki na nadgarstkach. Ocalą go proste odruchy moralne wyniesione z domu. Jeśli ktoś ich nie ma, idzie odpocząć w cieniu. Na długo. I nic mu nie pomoże to, że zna całą listę dialogową filmu Wall Street na pamięć. Przecież i tak nic z niego nie zrozumiał.
Wykorzystałeś swój limit bezpłatnych treści
Pozostałe 52% artykułu dostępne jest dla zalogowanych użytkowników portalu. Zaloguj się, wybierz plan abonamentowy albo kup dostęp do artykułu/dokumentu.